poniedziałek, 28 czerwca 2010

Walczyk

Wcześnie rano budzi mnie słońce i nakurwia przyjemnie w oczy. Wstaję, pomimo tego, że nie muszę, otwieram wszystkie okna, wrzucam na playlistę papkę pokroju UK Top 40, wyciągam patelnię i smażę coś w stylu jajecznicy. Nie ma boczku, więc i tak pewnie jej nie zjem, ale chodzi o samą ideę gotowania na powietrzu. Jak Makłowicz bratam się z naturą. Tymczasem pod bramą słychać już charakterystyczny dźwięk szklanych butelek obijających się o siebie, ale nawet żule widziani z góry wyglądają jakoś... piękniej. Słychać również brzęk drobnych i widać te twarze myślą skalane. Bo znowu brakuje paru groszy na kolejnego VIPa. Mam ochotę dorzucić, ale nie rozpieszczam tutejszych. Kocham takie dni, w które niepotrzebna mi kawa, aby działać. Wystarczy mi słońce. Baterie na full, dziś nawet papieros jest be i dochodzę do wniosku, że lato to najlepszy okres na porządny detoks.

Dziś życie jest zbyt piękne, aby pisać bloga.

sobota, 26 czerwca 2010

W przerwie

Ostatnio przyświeca mi pewna idea. Idea człowieka jako królika doświadczalnego. Organizuję sobie testy wytrzymałościowe i upewniam się, że żadne granice nie istnieją. Keine grenzen. Po badaniu profilaktycznego działania Ibupromu padło na najtlajfowy maraton, więc nie trzeźwieję i nie śpię od czwartku. Jem byle gówno, żyję emocjami, a oczy podchodzą mi krwią i przypominam zaprawionego w boju ćpuna w rozklekotanym obuwiu. Przy okazji dowiaduję się kto tym razem zyskał miano lodziary, kto bez kogo nie istnieje, kto się w mieście najostrzej puszcza i gdzie można dostać najtaniej wódkę.

A Renacie sto lat śpiewamy, o 20 zaczynamy.

środa, 23 czerwca 2010

Pieniądz - morderca doskonały

Z rodziną dobrze wychodzi się tylko na zdjęciu i przekonuję się o tym po raz kolejny. Jedna krew, jedni przodkowie, jedna historia, a zero jakiejkolwiek więzi. Ciągle ciężko mi uwierzyć w to, że człowiek, który jest dla mnie praktycznie obcy, bo łączą nas tylko wspólni znajomi, kilka imprez i parę zamienionych słów, chce mi pomóc, a własna rodzina wystawia mnie do wiatru i tylko dogląda czy czasem za mocno nie wieje. Chcesz sprawdzić czy możesz na kogoś liczyć - poproś o pożyczkę. Brutalne i płytkie, ale jak dla mnie prawdziwe, bo w świetle ostatnich wydarzeń nie widzę innej, trafniejszej prawdy. I już nie chodzi o pieniądze z ręki do ręki, bo fortuna koło zatacza, ale o samą chęć pomocy. Bo jak nie masz, to stajesz na rzęsach i nadstawiasz za mnie kark, pożyczając od kogo trzeba. I tak było tym razem. To działa w dwie strony, bo wtedy ja w razie potrzeby odwdzięczam się tym samym. Simple and easy.

Na familię brak mi słów. Zgiń, przepadnij, ale ja nie pomogę. Bo nie mam, bo nie mogę. Znam prawdę, śpisz na kasie i doskonale wiem, że możesz. Tylko nie chcesz. Niestety, rodziny się nie wybiera, ale gdyby była taka możliwość, to moja rodzina składałaby się z góra 3 osób. 3 osób, które zasługują na to, by nazywać je krewnymi.

Tymczasem jadę po pożyczkę. Wypada piwo postawić. Aha, jadę z biletem i nie mogę się doczekać kontroli.

wtorek, 22 czerwca 2010

Faites l'amour pas la guerre



Ten kawałek mógłby się nigdy nie kończyć. W ogóle mam mrok w głowie ostatnio i moje muzyczne zachcianki nie odpowiadają ogólnemu nastrojowi.

A propos muzyki i nie-muzyki. Candy Girl mi wyskoczyła z TV. Mógłbym wylać na laskę wiadro pomyj tak gorących, że zamiast silikonu w cyckach miałaby budyń. Ale nie zrobię tego, bo czuję boską moc i od kilku dni rozdaję na kartki miłosierdzie. Cieszę się z tego, że jestem wolny i nic ani nikt mnie nie ogranicza. Próbuję dzielić się swoim szczęściem z innymi i naprawiać świat. Chcę, aby każdy z moich bliskich i dalszych czuł się tak jak ja w tej chwili - zero zmartwień, ciepłe kapcie, czyste gacie i pachnąca skóra. Zaczyna mi brakować szybkiego tempa, wyskrobywania ostatnich drobnych z portfela na kolejną paczkę fajek i budzenia się z sińcami pod oczami. Wszystko jest totalnie nudne, ale nie mogę powiedzieć, że jest przewidywalne. I dlatego póki co cieszę się tym, bo znając życie nie zdążę spojrzeć w tył, a już coś się spierdoli.

sobota, 19 czerwca 2010

I'm so happy He's not dead

Ale po co idziesz do klubu w szampańskim nastroju, z szampańskim oddechem i z dziewczynami w rozmiarze akcyzy, skoro do godziny 00 zdążysz zrobić się na szpadla i skończyć w pobliskiej bramie z głową w kolanach?

Smród piątkowej nocy ciągnie się za mną nieubłaganie. Od powrotu do domu w sobotę nad ranem łóżko jest moim BFF, a ja nie zrobiłem kompletnie nic. Chociaż nie. Definicja czasownika pozwala mi stwierdzić, że coś tam jednak zrobiłem. Spałem dajmy na to. Butlę wody też mogę zaliczyć do grona przyjaciół. Czyli na tą chwilę żyję w trójkącie - łóżko, woda i ja. Gdybym doznał objawienia i musiał odrzucić kogoś z tej trójcy, to tym kimś byłbym ja. Wyra i wodopoju nie oddam. Umrę, zniknę, ale nie oddam.

Kocham piątki. Kocham takie piątki, kiedy po tygodniu ciągłej bitwy z myślami i budzenia się w stresie wszystko jest jasne, problemy rozwiązują się bez mojej inicjatywy i mogę szaleć bez większych wyrzutów sumienia. Nie martwi mnie na tą chwilę nic, czuję się jedną wielką próżnią. Euforia flirtuje z obojętnością, brak jakichkolwiek negatywnych odczuć. Taka emocjonalna stabilizacja, której nie zakłócił nawet mandat na 250zł za jazdę bez biletu. Kanary, fuck off.

środa, 16 czerwca 2010

Caught in a bad romance with cigarettes

"Palenie tytoniu silnie uzależnia - nie zaczynaj palić". No kurwa dzięki. W dupie z takim ostrzeżeniem. Ja biję rekordy. Palę jednego za drugim i dziś doszedłem do wniosku, że nie radzę sobie ze stresem. Tak. Zadymiam stres. Tworzę sercu swoistą otoczkę, dzięki której nie widzi nic z zewnątrz i czuje się błogo samo ze sobą. Jedni zapijają problemy, a drudzy je puszczają z dymem. Ja należę do tych drugich (do pierwszych całe szczęście jeszcze nie). Z byle gówna robię wielki problem. Dosłownie, bo ostatnio sam siebie pakuję w coraz głębsze bagno. A że nie lubię uzewnętrzniać się z czegoś, co samodzielnie sobie nawarstwiam - spalam to w sobie.

Żeby nie było tak ponuro to w ręce me wpadła uliczna gazetka. Patrzę na pierwszą stronę: "Trinny i Susannah w Polsce". Telewizyjne divy z toną pudru na twarzy i hektolitrami botoksu w papie. U Trinny jakiś litr kolagenu w ustach też się znajdzie. No ale nic. Przedzieram się przez prezydenckie sondaże i równie prezydenckie mordy, po czym zmęczony docieram do rubryki kulturalnej. Co widzę? Wielki tytuł: "Niepotrzebne nam stylistki terrorystki". What the fuck? myślę sobie. Tu potrzeba stylistycznej Al-Kaidy! Jakiegoś modowego gestapo, które będzie urządzać uliczne łapanki i więzić w lustrzanych kabinach te wszystkie piękności, co by w końcu zauważyły do czego służy lustro i że oprócz odpimpowanej twarzyczki, która jest niczym igła, jest coś poniżej. Stóg siana mianowicie.
Czytam dalej i oczom nie wierzę. "Nie widuje się u nas na ulicach ani kobiet w dresach, ani 50-latek z odkrytymi pępkami, ani pań w rozmiarze 54 w minispódniczkach". Nie wiem czy wzrok mnie już zawodzi czy po prostu nie zauważyłem ironii, więc czytam po raz drugi. Marne nadzieje. Zero ironii, wszystko na poważnie, a wzrok nadal sokoli. Mam wrażenie, że osoba pisząca takie farmazony mieszka w klatce lub w izolatce. Chociaż wykluczam klatkę, bo z niej zawsze coś widać. Pozostaje izolatka. Koniec końców Trinny ratuje sytuację i krótko mówi o polskich mężczyznach: "szkoda gadać".

Wczoraj zaliczyłem Berlin i zahaczyłem o wystawę Fridy Kahlo - Retrospektive. Delicious, wyszedłem oniemiony. Z jasnych powodów nerki moje pracowały na wzmożonych obrotach, a okazało się, że toaleta w centrum handlowym Arkaden kosztuje 2.50 euro. To chore, ja za 1 euro dałbym sobie nasrać na rękę. A tanie szwabskie wino smakuje najlepiej na Potsdamer Platz, polecam.

sobota, 5 czerwca 2010

Jest lato!

Oficjalnie. Czuje się kumulację smrodu w szeroko pojętych kopalniach doświadczeń socjologicznych typu autobus/tramwaj, u-bahn czy inny s-bahn. Antyperspiranty zalegają na sklepowych półkach, a firmy kosmetyczne poważnie rozważają wycofanie się z polskiego rynku. Bo tu nie ma przyszłości. Jest armagedon.

Rodzime fashion victims zbyt dosłownie zrozumiały trend "nude" lub wcale go nie zrozumiały. I poszły na całość. Dolce & Gabbana lansują koronkę, która migiem powędrowała na ciężkie, dżinsowe mini. Dom mody Chanel liznął falbany i dziwnym trafem zalewają one osiedlowe rynki i ryneczki. Nie ma pasteli, na bogato jest. Żółć i zieleń, takie oczokurwne, jak w zeszłym roku.

Stwierdzono nasilone objawy kryzysu wieku średniego u bezrobotnych stoczniowców, przydrożnych handlarzy i właścicieli ogródków działkowych ulokowanych w centrum miasta. Ludzkie oko nie jest w stanie ogarnąć swym zasięgiem pokładów sflaczałej skóry i niedogolonego owłosienia w sferach brzusznych tudzież tych niższych.

Mamuśki masowo kładą sobie balejaż u Baśki po znajomości. Płacą kartą męża, po czym idą na piercing. Najczęściej z Wiolą/Jolą/Mariolą z klatki obok. Tak raźniej. Według przeprowadzonych badań dominuje kolczyk w pępku - aż 82%. 10% wybiera przekłucie języka z uzasadnieniem: obowiązkowa dieta jogurtowa lub kroplówka po pirsingu, tym samym nie katując się schudnę 5kg do wakacji. Pozostałe 8% to wyoutowane i nieobeznane w osiedlowych trendach buntowniczki z brylancikiem w nosie.

Kocham lato.

środa, 2 czerwca 2010

Hedonia

Jaki początek taki cały długi weekend. Nie bawi mnie to. Naprawdę.

Na mieście i poza nic nowego. Salony puste. Wszystko wszystkim wokół się pierdoli, czyli ład i harmonia standardowo. Tylko sęk w tym, że rozpacz jednej sieroty miesza się z bezradnością drugiej, a ja latam jak kot z pęcherzem i użyczam rękawa wtedy, gdy moje problemy nawarstwiają się niczym twardy stolec, którego za nic nie idzie spłukać ...ale nie. Wróć. Ja nie mam problemów. Nie zauważam ich, więc zajmuję się cudzymi. Hedonistyczna wizja świata, którą wyznaję odkąd pamięcią sięgam, nie pozwala mi zdejmować różowych rejbenów nawet wtedy, gdy jest totalnie ciemno. Żyję w bańce stworzonej z dymu papierosowego. Codziennie uczę się wypuszczać dym inaczej. Bańka zawsze przybiera inny kształt, ale nigdy nie znika.

Chciałbym zasnąć i obudzić się poetą wyklętym, takim np. Wojaczkiem. Ze średnim wykształceniem, w środku miasta, w środku meliny, w środku całodniowej libacji, bez środków do życia, w środku własnych problemów i z kartką wyrwaną ze środka notatnika, na której zapisałbym utwór przepełniony środkami poetyckimi. Niezrozumiany, niedostosowany społecznie. Taka hardkorowa wersja Grochowiaka. Nic pomiędzy, na pełnej kurwie łamiąc konwenanse.

Bez słuchawek na uszach przemierzam miasto. Z kijem w tyłku, bo tak trzeba.