wtorek, 27 lipca 2010

Szlachetny zegar

Mój zegar biologiczny to gówno chińskiej produkcji, które przeszczepiono mi chwilę po porodzie z racji braku części zamiennych lepszej jakości. Szmelc jeden psuje się przy byle okazji. Wystarczy kilka zarwanych nocy. Na gwarancję przyjąć go nie chcą i wmawiają mi, że uszkodzenie nastąpiło w skutek niewłaściwej konserwacji. Fuck you na księżyc. Póki co nie stać mnie na wymianę, dlatego nie funkcjonuję normalnie, co widać po tych jakże częstych wpisach na blogu.

Dziwne myśli mnie naszły wczoraj. Dziwne wizje raczej. Chociaż nie, wizje to za dużo powiedziane. I nie aż tak dziwne, chwilami przyjemne. Bo gdy spędzasz w domu pierwszą od x czasu noc, zajadasz ciemność i powtórki w TV smakołykami z lodówki, a twój zegar biologiczny trafił szlag, to potrafisz zobaczyć siebie jako totalnego debila w totalnie debilnym położeniu.
I tak sobie myślę, że nadaję się jak nikt inny do jakiegoś marnego boysbandu, ale z racji tego, że do pracy w zespole nie jestem stworzony, to solowy-plastikowy wokalista jest strzałem w dziesięć. Nic to, że nie spełniam żadnego z marketingowych warunków. No bo skoro już teraz interesują się mną słodkie fanki chłopięcych głosów, żelu we włosach i wydepilowanych torsów, to ja tylko czekam na dobrego menedżera, który migiem zamawia ciężarówkę pełną kosmetyków do włosów, najlepszej pianki do golenia i jednorazowych maszynek, po czym ja dopracowuję fryzurę, golę zarost tu i ówdzie i wyskakuję na scenę. Koszulki nie ściągam, ja nie mam co pokazywać. Nawet jak mi boski menedżer siłownię w domu zainstaluje, to i tak nie będę miał ochoty do niej zejść. Bo już wiem, że platynę mam w kieszeni.

czwartek, 8 lipca 2010

Szczerość w agonii

Przy brudnym stole i pierwszej kawie, po całonocnym płukaniu nerek i przespanym południu, robię sobie rachunek sumienia. Bilansuję zyski i straty, te materialne jak i te związane bezpośrednio ze mną. I dochodzę do wniosku, że nocą wyrzucam za dużo z portfela i o wiele za dużo z siebie.

niedziela, 4 lipca 2010

Kujon na głodzie

Z góry zaznaczam, że post odnosi się do jednej, konkretnej osoby i jest do oporu subiektywny.
Na nudniejszej imprezie urodzinowej niż ostatnia nie byłem jeszcze nigdy. Pomijając fakt, że bardziej przypominała stypę po bogatym, lecz samotnym alkoholiku, to po raz kolejny udało mi się potwierdzić coś, o czym jestem przekonany od dawna.

Poznałem pewną damę. Damę, tak. Dama owa skończyła filologię polską i od września będzie uczyć dzieci w pobliskiej podstawówce za marne grosze, nabawiając się przy tym kurwicy. Wódki się napiła, pogadała, ale generalnie z dumy aż pęka i sprawia wrażenie typowej "wyżej sram niż dupę mam". Wygląda przeciętnie, nawet gorzej niż przeciętnie, lecz swoim podejściem do reszty ludzi i kurewską pewnością siebie mogłaby przebić niejedną blond dupę spod osiedlowego solarium. Wykształcenie to dla niej cel w zasadzie nie do osiągnięcia, bo choćby jednocześnie Oxford i Cambridge skończyła, to i tak nigdy nie będzie do końca spełniona. Totalne opętanie i nieopisany głód wiedzy. Był wykład na temat poprawności językowej Polaków, była agitacja wyborcza, lista zalet Kaczyńskiego... I było dużo innych farmazonów, więc zmyłem się czym prędzej tuż po 1.

Do czego zmierzam. Ano zmierzam do tego, że kolejna osoba, która skończyła chuj wie co, patrzy z góry i spluwa reszcie "głupszych" centralnie na głowy. O wartości człowieka nie świadczy wykształcenie, które jest niczym w porównaniu do wielu ważniejszych kwestii. Jest istotne tylko dla ciebie, a resztę ludzi jebie fakt, że wiesz, w którym wieku zanikły jery w języku polskim i jak brzmi pierwsze polskie zdanie. Tobie się udało - okej, congrats, ale ciesz się tym jedynie wśród rodziny. Na starość będziesz im gotować książki i czytać Mickiewicza na dobranoc, bo tylko tego w życiu się nauczysz. Amen, klawiatury mi szkoda.