sobota, 19 czerwca 2010

I'm so happy He's not dead

Ale po co idziesz do klubu w szampańskim nastroju, z szampańskim oddechem i z dziewczynami w rozmiarze akcyzy, skoro do godziny 00 zdążysz zrobić się na szpadla i skończyć w pobliskiej bramie z głową w kolanach?

Smród piątkowej nocy ciągnie się za mną nieubłaganie. Od powrotu do domu w sobotę nad ranem łóżko jest moim BFF, a ja nie zrobiłem kompletnie nic. Chociaż nie. Definicja czasownika pozwala mi stwierdzić, że coś tam jednak zrobiłem. Spałem dajmy na to. Butlę wody też mogę zaliczyć do grona przyjaciół. Czyli na tą chwilę żyję w trójkącie - łóżko, woda i ja. Gdybym doznał objawienia i musiał odrzucić kogoś z tej trójcy, to tym kimś byłbym ja. Wyra i wodopoju nie oddam. Umrę, zniknę, ale nie oddam.

Kocham piątki. Kocham takie piątki, kiedy po tygodniu ciągłej bitwy z myślami i budzenia się w stresie wszystko jest jasne, problemy rozwiązują się bez mojej inicjatywy i mogę szaleć bez większych wyrzutów sumienia. Nie martwi mnie na tą chwilę nic, czuję się jedną wielką próżnią. Euforia flirtuje z obojętnością, brak jakichkolwiek negatywnych odczuć. Taka emocjonalna stabilizacja, której nie zakłócił nawet mandat na 250zł za jazdę bez biletu. Kanary, fuck off.

3 komentarze:

  1. Nienawidzę kanarów. Płaciłbym im, ale łapią mnie akurat wtedy kiedy nie mam żadnych pieniędzy!

    OdpowiedzUsuń
  2. pocieszam się tym, że znam aż dwie mordy więcej.

    OdpowiedzUsuń
  3. Boję się kanarów jak nikogo na świecie. W życiu nie wsiądę bez biletu.
    A nie, zapomniałam o katolikach - tych boję się bardziej.

    OdpowiedzUsuń