czwartek, 9 grudnia 2010

Intruz w przedziale

- Przepraszam, czy ten pociąg jedzie do Oświęcimia?
- Nie, na Sybir - odpowiedziałem po czym ugryzłem się w język.

I znów w przedziale rządziłem samotnie. Z berłem w dupsku.

wtorek, 7 grudnia 2010

Pozdrowienia od Gorączki

Odkryłem nowy sposób na chroniczne zmęczenie i zająłem się organizowaniem sobie dni wolnych. Weekendu mi na to szkoda, więc najczęściej wybór pada na środek tygodnia. Nie wyściubiam nosa za drzwi, leżę wygodnie pod kołdrą (dziś wyjątkowo z termometrem w dupie), liczę ilości wypłukanego przy supporcie kawy magnezu, sprawdzam kolor uzębienia, który malowniczo zmienia się za sprawą mocnej herbaty, obliczam biologiczny wiek płuc wzrastający proporcjonalnie do każdego wypalonego papierosa. W ciszy, bez muzyki, bez tv. Zazwyczaj dzień wcześniej planuję zrobić wszystko to, na co brak mi czasu i zapału w standardowym ciągu tygodnia. I zazwyczaj nic z tego nie wychodzi, bo jedyne w czym jestem dobry to myślenie. Z działaniem jest zdecydowanie gorzej, ale z racji tego, że coraz lepiej idzie mi trenowanie w sobie siły woli, to dzisiaj będzie przełomowo. Wykonam każdą misję, którą sobie zaplanowałem.

Dzieje się niemało. Poza tym, że do niedawna byłem w trójkącie z rodzeństwem, to lada dzień smród ciągnący się za mną aż z Warszawy wyczuje pan z walizeczką i raczy zapukać do mych drzwi, a stan mojego uzębienia wymaga natychmiastowej pomocy dentysty. Nie ma tego złego, na rutynę przynajmniej nie narzekam. No i zaczynam wierzyć w biorytm. Dzisiaj jestem w stanie emocjonalnej euforii, intelekt i sprawność fizyczna poszły się jebać. I tak jest od tygodnia, a dziś nastąpiła kumulacja.

wtorek, 28 września 2010

Zagramy w życie?

Ostatnio jedyną rzeczą, która mi wychodzi jest totalne opierdalanie się. Pomijam zatruwanie codzienności ludziom, bo to żadna nowość i jestem w tym mistrzem od zawsze. Złoty medal mam w kieszeni. Opierdalam się i nie robię kompletnie nic. Widać to m.in. po moim wyglądzie. Zero jakiejkolwiek inwencji. Noszę te same ciuchy i straszę tą samą, ziemistą cerą. Nic się nie zmienia, jedynie worom pod oczami objętości przybywa. Wstaję, biorę prysznic, zakładam co mam pod ręką, na śniadanie piję kawę, spędzam 10 szybkich minut przed lustrem i ciach babkę w piach - wychodzę. Wychodzę i jestem alienem, bo odciąłem się od ludzi w sklepie, na ulicy, na przystanku. Odciąłem się od wszystkiego, co w tej chwili nie jest mi potrzebne. Nie chcę kontaktu z osobami, które nie są warte mojego spojrzenia, uśmiechu, czegokolwiek. Kończę zabawę w zaklinanie losu. Nie chcę już dodatkowych headshotów. Nie bronię się przed ciosami, nie mam odwagi. Chowam głowę między nogi i twardo przyjmuję uderzenia. I co z tego, że boli. Jak mus to mus, poboli i przestanie.

Kwestia kolejna. Opierdalam się też w grze zwanej życiem. Oddałem swoje karty, a pozostali gracze rozgrywają moje kolejki. Dostałem od losu maksymalne combo. Odwraca się ode mnie rodzina, gdzieś tam pozostali tylko (i aż) przyjaciele. Po dzisiejszej, mocno przyjacielskiej rozmowie wiem, że muszę zgarnąć swoje zabawki i ogarnąć ten syf w piaskownicy, choć tak naprawdę nadal nie wiem, czego w tej śmiesznej grze mogę chcieć. Patrzę z dość dużej wysokości na siebie i nie mam odwagi, aby podziękować graczom, odzyskać swoje karty, złapać byka za rogi i mieć nareszcie wpływ na to wszystko, co wokół się dzieje. Póki co zdaję się na chrystusową karmę. Jak będzie to będzie, jak nie będzie - też dobrze. A tak nawiasem. Pierwszą tej jesieni grypę już zaliczyłem. Czas na jesienną depresję?

sobota, 25 września 2010

Zaklinam los

Życie, bądź skurwiel, przestań podrzucać cukierki i rzuć mi w końcu porządną kłodę pod nogi. Taką z podwójnym pierdolnięciem, żebym się już nie podniósł - środa, 22 września.

Dziś mamy sobotę, 25 września. Nasrałem na własnym podwórku. Gówno śmierdzi ostrzej niż zwykle, lecz jego zapach na mnie nie działa. Działa za to na sąsiadów. Aż za bardzo. Ktoś tam u góry dojebał mi karę w postaci zerwania więzi z rodziną na czas bliżej nieokreślony oraz grzywnę w wysokości ostatniego rachunku telefonicznego. Potrafię zaklinać los. Chciałem bólu - pstryk - mam ból... ale chwila moment. Los nadal spełnia moje zachcianki?

niedziela, 29 sierpnia 2010

Niemesjasz przemawia

Proroczą wizję miałem. Może nie odkrywczą, ale prorocza była. Apokalipsa, zupełnie jak z tych debilnych filmów powstających jeden po drugim, w których zmienia się tylko obsada. Nie wiem co dosypali mi ostatniej nocy do wódki, sam nic nie ćpałem, ale rano po ciężkim powrocie do domu przeniosłem się w przyszłość i miałem 2012 rok pod kołdrą. Wartka akcja, efekty specjalne i kino 3D za darmo. Mesjaszem nie byłem, a szkoda, bo fajnie byłoby pocierpieć. Ognie piekielne, które mnie nawet nie smyrną, anioły ciemności, inne pierdu pierdu i bieg ze sraką w gaciach do domu. Pierwsza reakcja - bieg do domu. Do rodziców. A że lubię ryć sobie banie sennikami, to robię research. "Apokalipsa - brak rozsądku, wyobraźni i przewidywania następstw swoich działań to główne przyczyny wielu problemów w Twoim życiu." I czytam. Czytam kilka razy to samo zdanie. Zdaję sobie z tego sprawę od dawna i jak nikt inny potrafię to odnieść do swojego życia. I już nawet nie rozbija się o ten kretyński sen. Chodzi o prawdę zawartą w prostym zdaniu, nad którym dumam od pięciu minut, a które tak naprawdę podświadomie zaprząta mi głowę od kilku miesięcy.

Amen z apokalipsą. Zamawiamy dwie taksówki. Pech chciał, że ja musiałem jechać z nim. Z kolesiem, który wkręcił się na krzywy ryj. Niech stracę. I tak wygląda na osobę, która po dwóch szotach odpadnie, więc będzie trup i będzie się na kim położyć jak miejsc zabraknie. Wsiadamy.
Konkrety. Koleś wymyślił sobie całe życie i jest naczelnym pośmiewiskiem w różnej maści miejscach. Ale bryluje. Nie rozdrobnię się dziś i powiem tylko tyle, że nie ma znajomych, nie ma z kim się napić i jest zerem w mieście. I ja to wiem doskonale, a on świruje duszę towarzystwa i robi z siebie gwiazdę, której telefon w sobotnią noc urywa się od zaproszeń na popijawę, które to on konsekwentnie odrzuca, bo ma niczym baranie jaja grafik napięty.
- Złotówa do mnie - Wie pan co? Współczuję panu.
- (śmiech) dlaczego?
- Bo ja z takim debilem to bym 20 minut nawet nie wytrzymał (brzdęk flaszek obijających się o siebie) a co dopiero wódkę miał z nim pić.
Koleś się zgasił, pan taksówkarz w ramach tego dostał ode mnie syty napiwek, a ostatnią noc odeśpię chyba dopiero po śmierci.

wtorek, 17 sierpnia 2010

Maso-sado

Kiedyś kiedyś dawno chciałem mieć rentgen w oczach. Wiadomo, fajna zabawa, a że lubię się śmiać z ludzi to fun podwójny. Ale myślę sobie: walić rentgen, w sumie zero z tego pożytku, a na dodatek każda wizyta w centrum miasta kończyłaby się mdłościami na skutek sielskich widoków oraz trwałym okaleczeniem zmysłów. Teraz chcę mieć możliwość wejścia w korelację z umysłami innych ludzi. Chcę wiedzieć jak to jest stać z boku z założonymi rękoma i przyglądać się mojej osobie. Chcę wiedzieć co ludzi we mnie, po prostu, wkurwia. Taka ciemna strona mocy, jasnej mam już dość. Moje dupsko nie ociekało nigdy lukrem, więc koniec lizania. Czas na porządnego plaskacza w twarz, co bym się przebudził i pora na twardego kopa w dupę, co bym przestał lewitować i osiadł na najgorszej mieliźnie.
Mam wyjebane na miłość w każdej postaci. Puściło mnie równie szybko jak złapało. I właśnie w takim momencie cieszę się, że wystarczy jedno zdanie wypowiedziane w nieodpowiedniej chwili, aby rozbić tą śmierdzącą, mydlaną bańkę. Czuję w sobie jeszcze resztki tego czegoś, ale sinusoida konsekwentnie zmierza ku dołowi, teraz pragnę bólu. Psychicznego, bo fizycznego boję się bardziej niż katoli.

A jeśli ktoś kiedykolwiek zapyta mnie o kobiecą stronę mojej osobowości, to z pewnością odpowiem, że jest nią plotkowanie. Dzisiaj przy najdroższym drinku obsram zady wszystkim gnojom, bez wyjątku.

wtorek, 27 lipca 2010

Szlachetny zegar

Mój zegar biologiczny to gówno chińskiej produkcji, które przeszczepiono mi chwilę po porodzie z racji braku części zamiennych lepszej jakości. Szmelc jeden psuje się przy byle okazji. Wystarczy kilka zarwanych nocy. Na gwarancję przyjąć go nie chcą i wmawiają mi, że uszkodzenie nastąpiło w skutek niewłaściwej konserwacji. Fuck you na księżyc. Póki co nie stać mnie na wymianę, dlatego nie funkcjonuję normalnie, co widać po tych jakże częstych wpisach na blogu.

Dziwne myśli mnie naszły wczoraj. Dziwne wizje raczej. Chociaż nie, wizje to za dużo powiedziane. I nie aż tak dziwne, chwilami przyjemne. Bo gdy spędzasz w domu pierwszą od x czasu noc, zajadasz ciemność i powtórki w TV smakołykami z lodówki, a twój zegar biologiczny trafił szlag, to potrafisz zobaczyć siebie jako totalnego debila w totalnie debilnym położeniu.
I tak sobie myślę, że nadaję się jak nikt inny do jakiegoś marnego boysbandu, ale z racji tego, że do pracy w zespole nie jestem stworzony, to solowy-plastikowy wokalista jest strzałem w dziesięć. Nic to, że nie spełniam żadnego z marketingowych warunków. No bo skoro już teraz interesują się mną słodkie fanki chłopięcych głosów, żelu we włosach i wydepilowanych torsów, to ja tylko czekam na dobrego menedżera, który migiem zamawia ciężarówkę pełną kosmetyków do włosów, najlepszej pianki do golenia i jednorazowych maszynek, po czym ja dopracowuję fryzurę, golę zarost tu i ówdzie i wyskakuję na scenę. Koszulki nie ściągam, ja nie mam co pokazywać. Nawet jak mi boski menedżer siłownię w domu zainstaluje, to i tak nie będę miał ochoty do niej zejść. Bo już wiem, że platynę mam w kieszeni.

czwartek, 8 lipca 2010

Szczerość w agonii

Przy brudnym stole i pierwszej kawie, po całonocnym płukaniu nerek i przespanym południu, robię sobie rachunek sumienia. Bilansuję zyski i straty, te materialne jak i te związane bezpośrednio ze mną. I dochodzę do wniosku, że nocą wyrzucam za dużo z portfela i o wiele za dużo z siebie.

niedziela, 4 lipca 2010

Kujon na głodzie

Z góry zaznaczam, że post odnosi się do jednej, konkretnej osoby i jest do oporu subiektywny.
Na nudniejszej imprezie urodzinowej niż ostatnia nie byłem jeszcze nigdy. Pomijając fakt, że bardziej przypominała stypę po bogatym, lecz samotnym alkoholiku, to po raz kolejny udało mi się potwierdzić coś, o czym jestem przekonany od dawna.

Poznałem pewną damę. Damę, tak. Dama owa skończyła filologię polską i od września będzie uczyć dzieci w pobliskiej podstawówce za marne grosze, nabawiając się przy tym kurwicy. Wódki się napiła, pogadała, ale generalnie z dumy aż pęka i sprawia wrażenie typowej "wyżej sram niż dupę mam". Wygląda przeciętnie, nawet gorzej niż przeciętnie, lecz swoim podejściem do reszty ludzi i kurewską pewnością siebie mogłaby przebić niejedną blond dupę spod osiedlowego solarium. Wykształcenie to dla niej cel w zasadzie nie do osiągnięcia, bo choćby jednocześnie Oxford i Cambridge skończyła, to i tak nigdy nie będzie do końca spełniona. Totalne opętanie i nieopisany głód wiedzy. Był wykład na temat poprawności językowej Polaków, była agitacja wyborcza, lista zalet Kaczyńskiego... I było dużo innych farmazonów, więc zmyłem się czym prędzej tuż po 1.

Do czego zmierzam. Ano zmierzam do tego, że kolejna osoba, która skończyła chuj wie co, patrzy z góry i spluwa reszcie "głupszych" centralnie na głowy. O wartości człowieka nie świadczy wykształcenie, które jest niczym w porównaniu do wielu ważniejszych kwestii. Jest istotne tylko dla ciebie, a resztę ludzi jebie fakt, że wiesz, w którym wieku zanikły jery w języku polskim i jak brzmi pierwsze polskie zdanie. Tobie się udało - okej, congrats, ale ciesz się tym jedynie wśród rodziny. Na starość będziesz im gotować książki i czytać Mickiewicza na dobranoc, bo tylko tego w życiu się nauczysz. Amen, klawiatury mi szkoda.

poniedziałek, 28 czerwca 2010

Walczyk

Wcześnie rano budzi mnie słońce i nakurwia przyjemnie w oczy. Wstaję, pomimo tego, że nie muszę, otwieram wszystkie okna, wrzucam na playlistę papkę pokroju UK Top 40, wyciągam patelnię i smażę coś w stylu jajecznicy. Nie ma boczku, więc i tak pewnie jej nie zjem, ale chodzi o samą ideę gotowania na powietrzu. Jak Makłowicz bratam się z naturą. Tymczasem pod bramą słychać już charakterystyczny dźwięk szklanych butelek obijających się o siebie, ale nawet żule widziani z góry wyglądają jakoś... piękniej. Słychać również brzęk drobnych i widać te twarze myślą skalane. Bo znowu brakuje paru groszy na kolejnego VIPa. Mam ochotę dorzucić, ale nie rozpieszczam tutejszych. Kocham takie dni, w które niepotrzebna mi kawa, aby działać. Wystarczy mi słońce. Baterie na full, dziś nawet papieros jest be i dochodzę do wniosku, że lato to najlepszy okres na porządny detoks.

Dziś życie jest zbyt piękne, aby pisać bloga.

sobota, 26 czerwca 2010

W przerwie

Ostatnio przyświeca mi pewna idea. Idea człowieka jako królika doświadczalnego. Organizuję sobie testy wytrzymałościowe i upewniam się, że żadne granice nie istnieją. Keine grenzen. Po badaniu profilaktycznego działania Ibupromu padło na najtlajfowy maraton, więc nie trzeźwieję i nie śpię od czwartku. Jem byle gówno, żyję emocjami, a oczy podchodzą mi krwią i przypominam zaprawionego w boju ćpuna w rozklekotanym obuwiu. Przy okazji dowiaduję się kto tym razem zyskał miano lodziary, kto bez kogo nie istnieje, kto się w mieście najostrzej puszcza i gdzie można dostać najtaniej wódkę.

A Renacie sto lat śpiewamy, o 20 zaczynamy.

środa, 23 czerwca 2010

Pieniądz - morderca doskonały

Z rodziną dobrze wychodzi się tylko na zdjęciu i przekonuję się o tym po raz kolejny. Jedna krew, jedni przodkowie, jedna historia, a zero jakiejkolwiek więzi. Ciągle ciężko mi uwierzyć w to, że człowiek, który jest dla mnie praktycznie obcy, bo łączą nas tylko wspólni znajomi, kilka imprez i parę zamienionych słów, chce mi pomóc, a własna rodzina wystawia mnie do wiatru i tylko dogląda czy czasem za mocno nie wieje. Chcesz sprawdzić czy możesz na kogoś liczyć - poproś o pożyczkę. Brutalne i płytkie, ale jak dla mnie prawdziwe, bo w świetle ostatnich wydarzeń nie widzę innej, trafniejszej prawdy. I już nie chodzi o pieniądze z ręki do ręki, bo fortuna koło zatacza, ale o samą chęć pomocy. Bo jak nie masz, to stajesz na rzęsach i nadstawiasz za mnie kark, pożyczając od kogo trzeba. I tak było tym razem. To działa w dwie strony, bo wtedy ja w razie potrzeby odwdzięczam się tym samym. Simple and easy.

Na familię brak mi słów. Zgiń, przepadnij, ale ja nie pomogę. Bo nie mam, bo nie mogę. Znam prawdę, śpisz na kasie i doskonale wiem, że możesz. Tylko nie chcesz. Niestety, rodziny się nie wybiera, ale gdyby była taka możliwość, to moja rodzina składałaby się z góra 3 osób. 3 osób, które zasługują na to, by nazywać je krewnymi.

Tymczasem jadę po pożyczkę. Wypada piwo postawić. Aha, jadę z biletem i nie mogę się doczekać kontroli.

wtorek, 22 czerwca 2010

Faites l'amour pas la guerre



Ten kawałek mógłby się nigdy nie kończyć. W ogóle mam mrok w głowie ostatnio i moje muzyczne zachcianki nie odpowiadają ogólnemu nastrojowi.

A propos muzyki i nie-muzyki. Candy Girl mi wyskoczyła z TV. Mógłbym wylać na laskę wiadro pomyj tak gorących, że zamiast silikonu w cyckach miałaby budyń. Ale nie zrobię tego, bo czuję boską moc i od kilku dni rozdaję na kartki miłosierdzie. Cieszę się z tego, że jestem wolny i nic ani nikt mnie nie ogranicza. Próbuję dzielić się swoim szczęściem z innymi i naprawiać świat. Chcę, aby każdy z moich bliskich i dalszych czuł się tak jak ja w tej chwili - zero zmartwień, ciepłe kapcie, czyste gacie i pachnąca skóra. Zaczyna mi brakować szybkiego tempa, wyskrobywania ostatnich drobnych z portfela na kolejną paczkę fajek i budzenia się z sińcami pod oczami. Wszystko jest totalnie nudne, ale nie mogę powiedzieć, że jest przewidywalne. I dlatego póki co cieszę się tym, bo znając życie nie zdążę spojrzeć w tył, a już coś się spierdoli.

sobota, 19 czerwca 2010

I'm so happy He's not dead

Ale po co idziesz do klubu w szampańskim nastroju, z szampańskim oddechem i z dziewczynami w rozmiarze akcyzy, skoro do godziny 00 zdążysz zrobić się na szpadla i skończyć w pobliskiej bramie z głową w kolanach?

Smród piątkowej nocy ciągnie się za mną nieubłaganie. Od powrotu do domu w sobotę nad ranem łóżko jest moim BFF, a ja nie zrobiłem kompletnie nic. Chociaż nie. Definicja czasownika pozwala mi stwierdzić, że coś tam jednak zrobiłem. Spałem dajmy na to. Butlę wody też mogę zaliczyć do grona przyjaciół. Czyli na tą chwilę żyję w trójkącie - łóżko, woda i ja. Gdybym doznał objawienia i musiał odrzucić kogoś z tej trójcy, to tym kimś byłbym ja. Wyra i wodopoju nie oddam. Umrę, zniknę, ale nie oddam.

Kocham piątki. Kocham takie piątki, kiedy po tygodniu ciągłej bitwy z myślami i budzenia się w stresie wszystko jest jasne, problemy rozwiązują się bez mojej inicjatywy i mogę szaleć bez większych wyrzutów sumienia. Nie martwi mnie na tą chwilę nic, czuję się jedną wielką próżnią. Euforia flirtuje z obojętnością, brak jakichkolwiek negatywnych odczuć. Taka emocjonalna stabilizacja, której nie zakłócił nawet mandat na 250zł za jazdę bez biletu. Kanary, fuck off.

środa, 16 czerwca 2010

Caught in a bad romance with cigarettes

"Palenie tytoniu silnie uzależnia - nie zaczynaj palić". No kurwa dzięki. W dupie z takim ostrzeżeniem. Ja biję rekordy. Palę jednego za drugim i dziś doszedłem do wniosku, że nie radzę sobie ze stresem. Tak. Zadymiam stres. Tworzę sercu swoistą otoczkę, dzięki której nie widzi nic z zewnątrz i czuje się błogo samo ze sobą. Jedni zapijają problemy, a drudzy je puszczają z dymem. Ja należę do tych drugich (do pierwszych całe szczęście jeszcze nie). Z byle gówna robię wielki problem. Dosłownie, bo ostatnio sam siebie pakuję w coraz głębsze bagno. A że nie lubię uzewnętrzniać się z czegoś, co samodzielnie sobie nawarstwiam - spalam to w sobie.

Żeby nie było tak ponuro to w ręce me wpadła uliczna gazetka. Patrzę na pierwszą stronę: "Trinny i Susannah w Polsce". Telewizyjne divy z toną pudru na twarzy i hektolitrami botoksu w papie. U Trinny jakiś litr kolagenu w ustach też się znajdzie. No ale nic. Przedzieram się przez prezydenckie sondaże i równie prezydenckie mordy, po czym zmęczony docieram do rubryki kulturalnej. Co widzę? Wielki tytuł: "Niepotrzebne nam stylistki terrorystki". What the fuck? myślę sobie. Tu potrzeba stylistycznej Al-Kaidy! Jakiegoś modowego gestapo, które będzie urządzać uliczne łapanki i więzić w lustrzanych kabinach te wszystkie piękności, co by w końcu zauważyły do czego służy lustro i że oprócz odpimpowanej twarzyczki, która jest niczym igła, jest coś poniżej. Stóg siana mianowicie.
Czytam dalej i oczom nie wierzę. "Nie widuje się u nas na ulicach ani kobiet w dresach, ani 50-latek z odkrytymi pępkami, ani pań w rozmiarze 54 w minispódniczkach". Nie wiem czy wzrok mnie już zawodzi czy po prostu nie zauważyłem ironii, więc czytam po raz drugi. Marne nadzieje. Zero ironii, wszystko na poważnie, a wzrok nadal sokoli. Mam wrażenie, że osoba pisząca takie farmazony mieszka w klatce lub w izolatce. Chociaż wykluczam klatkę, bo z niej zawsze coś widać. Pozostaje izolatka. Koniec końców Trinny ratuje sytuację i krótko mówi o polskich mężczyznach: "szkoda gadać".

Wczoraj zaliczyłem Berlin i zahaczyłem o wystawę Fridy Kahlo - Retrospektive. Delicious, wyszedłem oniemiony. Z jasnych powodów nerki moje pracowały na wzmożonych obrotach, a okazało się, że toaleta w centrum handlowym Arkaden kosztuje 2.50 euro. To chore, ja za 1 euro dałbym sobie nasrać na rękę. A tanie szwabskie wino smakuje najlepiej na Potsdamer Platz, polecam.

sobota, 5 czerwca 2010

Jest lato!

Oficjalnie. Czuje się kumulację smrodu w szeroko pojętych kopalniach doświadczeń socjologicznych typu autobus/tramwaj, u-bahn czy inny s-bahn. Antyperspiranty zalegają na sklepowych półkach, a firmy kosmetyczne poważnie rozważają wycofanie się z polskiego rynku. Bo tu nie ma przyszłości. Jest armagedon.

Rodzime fashion victims zbyt dosłownie zrozumiały trend "nude" lub wcale go nie zrozumiały. I poszły na całość. Dolce & Gabbana lansują koronkę, która migiem powędrowała na ciężkie, dżinsowe mini. Dom mody Chanel liznął falbany i dziwnym trafem zalewają one osiedlowe rynki i ryneczki. Nie ma pasteli, na bogato jest. Żółć i zieleń, takie oczokurwne, jak w zeszłym roku.

Stwierdzono nasilone objawy kryzysu wieku średniego u bezrobotnych stoczniowców, przydrożnych handlarzy i właścicieli ogródków działkowych ulokowanych w centrum miasta. Ludzkie oko nie jest w stanie ogarnąć swym zasięgiem pokładów sflaczałej skóry i niedogolonego owłosienia w sferach brzusznych tudzież tych niższych.

Mamuśki masowo kładą sobie balejaż u Baśki po znajomości. Płacą kartą męża, po czym idą na piercing. Najczęściej z Wiolą/Jolą/Mariolą z klatki obok. Tak raźniej. Według przeprowadzonych badań dominuje kolczyk w pępku - aż 82%. 10% wybiera przekłucie języka z uzasadnieniem: obowiązkowa dieta jogurtowa lub kroplówka po pirsingu, tym samym nie katując się schudnę 5kg do wakacji. Pozostałe 8% to wyoutowane i nieobeznane w osiedlowych trendach buntowniczki z brylancikiem w nosie.

Kocham lato.

środa, 2 czerwca 2010

Hedonia

Jaki początek taki cały długi weekend. Nie bawi mnie to. Naprawdę.

Na mieście i poza nic nowego. Salony puste. Wszystko wszystkim wokół się pierdoli, czyli ład i harmonia standardowo. Tylko sęk w tym, że rozpacz jednej sieroty miesza się z bezradnością drugiej, a ja latam jak kot z pęcherzem i użyczam rękawa wtedy, gdy moje problemy nawarstwiają się niczym twardy stolec, którego za nic nie idzie spłukać ...ale nie. Wróć. Ja nie mam problemów. Nie zauważam ich, więc zajmuję się cudzymi. Hedonistyczna wizja świata, którą wyznaję odkąd pamięcią sięgam, nie pozwala mi zdejmować różowych rejbenów nawet wtedy, gdy jest totalnie ciemno. Żyję w bańce stworzonej z dymu papierosowego. Codziennie uczę się wypuszczać dym inaczej. Bańka zawsze przybiera inny kształt, ale nigdy nie znika.

Chciałbym zasnąć i obudzić się poetą wyklętym, takim np. Wojaczkiem. Ze średnim wykształceniem, w środku miasta, w środku meliny, w środku całodniowej libacji, bez środków do życia, w środku własnych problemów i z kartką wyrwaną ze środka notatnika, na której zapisałbym utwór przepełniony środkami poetyckimi. Niezrozumiany, niedostosowany społecznie. Taka hardkorowa wersja Grochowiaka. Nic pomiędzy, na pełnej kurwie łamiąc konwenanse.

Bez słuchawek na uszach przemierzam miasto. Z kijem w tyłku, bo tak trzeba.